Przez całą ciążę nie obawiałam się porodu. Mama już dawno temu i mnie i innym dziewczynom opowiadała, jak to jest i przekonywała, że to wcale nie jest takie straszne, jak pokazują na filmach. Jechaliśmy w nocy do szpitala bez żadnego zaskoczenia, bo termin miałam dość dokładnie wyliczony, mimo że moje cykle są nietypowe, żadne tam książkowe 28 dni, ale raczej 32-33. Mój pierwszy zeszyt do zapisów cykli i pierwszy termometr owulacyjny dostałam od Mamy. To dzięki Niej wiemy nie tylko jak, ale również gdzie i kiedy począł się nasz synek. Mama często tłumaczyła, że dobre zaplanowanie poczęcia dziecka ma mnóstwo zalet, na przykład można się z tym wstrzymać mając w perspektywie przeprowadzkę, dłuższy wyjazd do innej strefy klimatycznej czy inne dostarczające wielu emocji przeżycie. Można wybrać sobie porę roku. Można wcześniej zrobić post (najlepiej dieta dr Dąbrowskiej), co usunie toksyny z organizmu i da maluszkowi lepszy start.
Wróćmy na porodówkę. Potrafiłam dobrze oddychać, bo wiedziałam, że to podstawa – da mi siłę do dokończenia tego „maratonu” i złagodzi ból. Nie chciałam żadnych środków znieczulających – dobro mojego synka przedkładałam nad zmniejszenie własnego dyskomfortu. Chciałam kontrolować sytuację i wybrać sobie dogodną pozycję – na pewno nie leżącą. Dziecku i mnie będzie łatwiej, jeśli pozwolimy działać grawitacji zamiast ustawiać się „pod górkę”. To zawsze powtarzała Mama. I jeszcze, że ciąża to nie choroba, nie ma powodów, by się kłaść do łóżka i leżeć, tylko trzeba pomóc dziecku wyjść na świat.
Położne w trakcie i po porodzie bardzo mnie chwaliły, że dobrze sobie radziłam i właściwie ich instrukcje były niewielkie. Oczywiście – Mama mnie już dawno do takiego wydarzenia przygotowała w wielu aspektach, szczególnie psychicznie. Moje pozytywne nastawienie było bezcenne.
Warto tutaj wspomnieć, że Mama i Tata byli współzałożycielami Stowarzyszenia na Rzecz Naturalnego Rodzenia i Karmienia (założono je w roku 1986, kiedy rodził się mój mąż). Ta inicjatywa zmieniła PRL-owskie oblicze polskich szpitali. Położne są lepiej wykształcone, przygotowane na to, by fizycznie i psychicznie pomóc rodzącej, sale wygodne, czyste, pojedyncze, z łazienkami. Kobieta nie jest zmuszana do leżenia, faszerowana różnymi lekami i oksytocyną bez potrzeby (teraz jest to kwestia naszego wyboru, niestety wiele kobiet z lęku przed bólem decyduje się już dużo wcześniej, że skorzystają z interwencji farmakologicznej), nie jest narażona na złośliwe uwagi personelu ani przywiązywana do łóżka na czas porodu. Takie praktyki kiedyś się zdarzały, niektóre były codziennością. Dzięki Bogu – i Mamie – czasy się zmieniły.
Tak, Mama w tej i w wielu innych dziedzinach dzielnie współpracowała z Bogiem, który zlecał Jej coraz to nowe i nobilitujące zadania. Była wierna w małym, więc Bóg dawał Jej osiągać coraz większe zwycięstwa, dawał wpływ na coraz ważniejsze sprawy.
Konsultacje na temat karmienia piersią odbywałam z Mamą telefonicznie, ponieważ kiedy nasz synek się urodził, Mama z Tatą byli właśnie w Izraelu na międzynarodowej chrześcijańskiej konferencji dotyczącej obrony życia nienarodzonych. Oczywiście Rodzice mieli świadomość, że ich pierwszy wnusio będzie się rodził dokładnie w tym terminie, lecz sprawy Boże były dla nich ważniejsze. I słusznie. Jestem dumna z takich teściów.
Kilka miesięcy po odejściu Mamy rozmawiałam z Martą, długoletnią współpracowniczką MSR i przyjaciółką zarówno rodziców jak i moją. Myślałam właśnie o tym, czy mogę coś zrobić, aby przyspieszyć powrót cyklu po urodzeniu dziecka. Nie mogłam już w tej sprawie poradzić się Mamy, ale Marta usłużyła mi pomocą. Zaczęła tak: „Kiedy ja byłam w podobnej sytuacji, Mariola poradziła mi…” Na te słowa zaśmiałam się – Mama naprawdę pomnażała wszystko dobre, czego się uczyła. Jej wskazówki na mnóstwo tematów są przekazywane dalej. Dziękuję Bogu, że postawił mnie wśród rodziny Marioli Wołochowicz. „Sznur mierniczy wyznaczył mi dział wspaniały i bardzo mi jest miłe to moje dziedzictwo” Ps 16,6. Teraz i ja staram się pomnożyć to, czego Mama mnie nauczyła. W tej i w wielu innych dziedzinach.