Kilkanaście lat temu Bóg postawił na mojej drodze Misję Służby Rodzinie, a wraz z nią Mariolę Wołochowicz, która stała się dla mnie przybraną „Ciocią” (jako, że jestem w wieku ich dzieci). Spotkaliśmy się na letnim wyjeździe na Mazurach. Od początku znajomości z ciocią Mariolą i Misją czułam, że będzie to miało bardzo duży wpływ na moje życie i tak faktycznie się stało. Na tym wyjeździe doświadczyłam tzw. „narodzenia się na nowo” i miałam przekonanie, że znalazłam ludzi, z którymi rozumiem się.
Już od samego początku rzucała się w oczy wielka energiczność i siła przebicia z jaką ciocia Mariola mówiła, w zasadzie o każdej sprawie. Zauważyłam również determinację i jakby takie jej ponaglanie w przyswajaniu bożych zasad do mojego życia.
Była to kobieta z wielkim sercem dla Boga – na niczym nie zależało jej tak bardzo, jak na usatysfakcjonowaniu Boga i na wypełnianiu Bożego planu. Kwestia komfortu jej samej i ludzi dookoła były kwestiami drugorzędnymi, choć niewątpliwie wkładała dużo troski w zaopiekowanie się o różne potrzeby ludzi. Na wyjazdach w mazurskim lesie troszczyła się o to, czy wszyscy mają ciepłe koce lub czy zostali nakarmieni. Pilnowała również, czy ludzie mają indywidualny czas czytania Pisma Świętego ze słuchaniem Boga, co nazywaliśmy po prostu „czas z Bogiem”. Mówiła, że „chrześcijanin bez paliwa to słaby chrześcijanin”. Gorąco więc zabiegała by wielu osobom pomóc w lepszym kontakcie z Bogiem, dostarczała wielu wartościowych książek i artykułów by zapewnić właściwy pokarm duchowy dla odpowiednich ludzi.
Bogu zawsze chciała dawać „z górką” – czy jeśli chodziło o uwielbienie Go, czy o nauczanie Bożych ścieżek. Mnie i innym osobom starała się wpoić, by wszystko wykonywać starannie i doprowadzać rzeczy do końca. Na przykład, by skutecznie rozpalić ognisko z dość mokrego chrustu, lub wcześniej pamiętać, by przykryć ten chrust na noc przed zapowiedzianą w radio burzą (na Mazurach kilka razy dziennie sprawdzała prognozę pogody w radio).
Niejednokrotnie na bazie życiowych sytuacji w wersji „mikro”, pokazywała, jak można to uogólnić i zastosować w wersji „makro”. Na zwykłych sytuacjach z codziennego życia uczyła twórczości, szybkości, myślenia przewidującego, po prostu służenia w praktyce ludziom z sercem jak dla Pana. Nie było to dla niej łatwe zajęcie, bo dopilnowywanie tego wiązało się czasem z tym, że niejednokrotnie konfrontowała otoczenie, które chętnie by kontynuowało swoje działanie w nie zawsze przemyślany i logiczny sposób. Korekta czasami nie była przyjemna, ale w takich sytuacjach tym bardziej musiałam się nauczyć, by z każdą sprawą przychodzić do Boga i bardziej niż swojej woli, szukać woli Jego. Dzięki temu nauczyłam się trwać w sytuacjach, które po prostu mnie przerastały.
Ciocia Mariola umiała w praktyczny sposób okazać miłość, pamiętała o imieninach, urodzinach, rocznicach innych osób. Celowo na zapas kupowała wartościowe rzeczy na przyszłe (często spersonalizowane) prezenty i miała całą szafę różnych drobiazgów, przygotowanych na to, by po prostu komuś sprawić radość. Potrafiła też doradzić w wielu praktycznych sprawach, jak np. zakup sprzętu kuchennego. Często okazywała troskę innym przez to, że będąc w sklepie dzwoniła do innych, informując ich co jest w atrakcyjnej cenie i pytając, czy im by się nie przydało. Mnie samej w ten sposób „upolowała” kilka rzeczy, jak np. komplet talerzy (to były tak zwane zakupy na „posag”, jak to żartobliwie nazywaliśmy). Uczyła jak godnie celebrować różne okazje, np. wtedy serwowała odświętną zastawę na stół i pięknie przyozdabiała go.
Swoim przykładem uczyła mnie jak czerpać inspirację z Pisma Świętego. Dzięki niej sama zaczęłam to stosować już po pierwszym naszym spotkaniu. Wiem, że miała duży wpływ na moje podejście do poznawania Boga w Biblii i wdrażanie zasad Pisma Świętego do własnego życia.
Podziwiałam ją za energię, pasję, jaką zawsze sama chciałabym mieć w sobie. Nie pozwalała narzekać, czy użalać się nad sobą. Potrafiła szybko wychwycić „niedociągnięcia”, jednak robiła to, by mnie i inne osoby z mojego otoczenia bardziej upodobnić do Jezusa. Z jednej strony więc trochę miałam się przed nią „na baczność”, a z drugiej często szukałam jej rady. Niejednokrotnie prowadziłyśmy długie głębokie rozmowy. Miała bardzo wiele mądrości życiowej. Była mi bliską osobą, nazywałam ją „ciocią”, choć nie łączyły mnie z nią więzy krwi.
Dziękuję Bogu za wpływ, jaki wywarła na mnie Mariola Wołochowicz. Była mi mentorem i nauczycielem. Jestem pewna, że moje życie wyglądało by zupełnie inaczej, gdyby nie ta wieloletnia relacja.
Paulina (duchowa córka Marioli)